No i przyszedł dzień na odwiedzenie Toronto. Dzięki uprzejmości Dana - szefa od Oli, mieliśmy transport w jedną stronę gratis, co bardzo ucieszyło nasze portfele. Dan przy okazji zrobił nam małą wycieczkę objazdową samochodem po Toronto, pokazując co ważniejsze miejsca i ostatecznie zostawiając w sercu komunikacyjnym Toronto - na Union Station. Tam po dość długich poszukiwaniach kupiliśmy całodniowe bilety na TTC - ichniejszy transport publiczny. Jak się później okazało, jeździliśmy niewiele i w rezultacie bilety się nawet nie zwróciły (ale straciliśmy może z 2 dolary).
Po zjedzeniu śniadanka w jednym z cent handlowych, skierowaliśmy się w stronę CN Tower, aby przy pewnej pogodzie "odhaczyć" tę najbardziej popularną atrakcję Toronto. Wyjazd na górę nie jest tani. Bilet, który kupiliśmy kosztował prawie 30 dolarów i obejmował trzy rzeczy - Glass Floor, Lock Out i SkyPod. Można kupić bilet 5 dolarów taniej bez SkyPodu, ale moim zdaniem zdecydowanie nie warto na tym oszczędzać. Nie jest to tania zabawa, ale widoki faktycznie są fantastyczne (szczególnie w taką pogodę jaka była tego dnia). Jestem ciekaw czy wpuszczają w trakcie burzy z wyładowaniami atmosferycznymi - wtedy to dopiero musi być przeżycie!
Po zrobieniu zdjęć, nakręceniu materiału filmowego, zjechaliśmy na dół i postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś na kawie, aby pochylić się nad mapą i zdecydować co dalej. W tym momencie muszę stwierdzić, że w sieci kawiarni Second Cup mają naprawdę przyzwoite kawy, odradzam natomiast zdecydowanie, "narodową" kawiarnię Kanadyjczyków - Tim Hortons.
Wylądowaliśmy w końcu w Chinatown. Niesamowite miejsce, człowiek ma wrażenie jakby naprawdę przeniósł się do Chin. Sklepy, sklepiki, straganiki, knajpy i knajpeczki. Wszystko po chiński i pełne chińczyków. Turystów stosunkowo mało. Trafiliśmy na zabawną melinkę, w której Chińczycy pakowali cały czas pirackie płyty oraz na sklep tym razem z oryginalnymi komiksami, figurkami itd. (dużyyy asortyment).
Później wsiedliśmy w pierwszy lepszy autobus, który zbiegiem okoliczności dowiózł nas do stacji metra, więc wróciliśmy metrem do centrum i wysiedliśmy w okolicach Queen Street. Po Toronto mógłbym tylko spacerować, niesamowite wrażenie robią wieżowce i ruchliwe ulice. Ale my przeszliśmy się jeszcze poza ścisłe centrum, na Distillery District, gdzie zachowały się obiekty przemysłowe z epoki wiktoriańskiej. Na Europejczyku nie robi to raczej wielkiego wrażenia, natomiast ludzie z północnej ameryki muszą być zachwyceni.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Big Smoke Burger - burgerownię, którą wyczaiłem na internecie przed wyjazdem. Trafiliśmy na nią całkiem przypadkowo i nie mogliśmy nie spróbować :) Burgery bardzo dobre, ale jednak prym nadal wiedzie Mad Mick!
Do powrotnego autobusu mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc zrobiliśmy sobie spacer po King Street nocą. Wrażenia nie do opisania, trzeba zobaczyć i przeżyć :)
Ogólnie Toronto wydaje się bardzo bezpiecznym miastem, szczerze mówiąc mniej bezpiecznie czuję się w Mikołowie czy czasem w Łaziskach niż w centrum Toronto. Może miałem po prostu szczęście :)
Droga powrotna busem, który trasę Toronto - Hamilton pokonał w 45 minut! I do tego wyrzucił nas pod samym domem :)