Znowu wybraliśmy się z Danem do Toronto, tym razem chciałem odwiedzić Hockey Hall of Fame, Rogers Centre i kupić trochę pamiątek.
Wyjechaliśmy dopiero przed godziną 13, gdyż Dan miał wizytę u lekarza, a lekarze tutaj działają trochę dziwnie. W każdym razie, koło godziny 14 meldujemy się na Union Station w Toronto i kierujemy swoje kroki do Hockey Hall of Fame.
Aby wejść do HHoF należy przejść przez swego rodzaju centrum handlowe w którym spotykamy Panie zbierające pieniążki na walkę z rakiem piersi. Jedna z nich podbija do nas i pyta czy szukamy Hall of Fame. Odpowiadamy, że tak. Ona na to, że jakiś dwóch młodych ludzi przed chwilą dało jej dwa bilety, bo nie mogli ich wykorzystać (chyba z powodu braku czasu). No to zastanawiamy się gdzie jest haczyk, może mamy wrzucić odpowiednią kwotę do skarbonki? Otóż nie, Pani po prostu chciała być miła i dała nam bilety. Głupio trochę byłoby nic nie wrzucić w takiej sytuacji do puszeczki, więc wygrzebujemy jakieś drobne i wrzucamy. Kolejna myśl - może to jakiś test, sprawdzają kto się złapie i wezwą policję bo to np. podrobione bilety. Ale nic z tych rzeczy! Wchodzimy do muzeum bez problemu, cały czas dziwiąc się co się właśnie wydarzyło. Tak czy siak, zaoszczędziliśmy po 18 dolarów na łebka, co jest całkiem niezłym wynikiem!
Samo Hall of Fame jest pozycją obowiązkową dla każdego miłośnika hokeja. Eksponatów jest naprawdę sporo, są bardzo fajnie wyeksponowane, a "great hall" z pucharami robi naprawdę wrażenie! Prócz zwykłych pamiątek, trochę interaktywnych zabaw dla dzieciaków (i dla mnie - pograłem trochę w dziwnego NHLa na Wii :D).
Po zwiedzaniu szybki lunch i kierujemy się w stronę Rogers Centre. Niestety, ostatnie zwiedzanie tego dnia już się odbyło, więc ten punkt na mojej mapie muszę sobie darować.
Dalej jeszcze szybka wycieczka na Chinatown, które mieliśmy w końcu możliwość zobaczyć po zmroku - całkiem fajnie, ale szału nie ma.
Pogoda masakryczna, czuć, że szaleje niedaleko huragan Sandy, bo wiatr jest niemożliwy (choć do tego na Babiej Górze mu daleko hehe) i cały czas zacina deszczem (ten ustaje na chwilę dopiero, gdy Ola kupuje parasol na Chinatown ;)
Do Hamilton wracamy tradycyjnie busem GO Transit :)
Ps. Brakujące zdjęcia do wpisów dodam, gdy internet będzie lepsze jakości. Póki co udało mi się w końcu wbić na hostelowe wifi, ale mają na DHCP ustawioną małą liczbę IP do przydzielenia, więc kto pierwszy ten lepszy. Prawdopodobnie wbiłem się przed sympatycznym czarnoskórym człowieczkiem z na przeciwka, bo coś w momencie resetu routera mu mina zrzedła ;)